wtorek, 22 marca 2011

Nowy Teatr - (A)pollonia - reż. Krzysztof Warlikowski

 


Nigdy nie będziecie mogli powiedzieć: nie zabiję;
 jedyne, co możecie powiedzieć, to: mam nadzieję nie zabijać.

Agamemnon/Maciej Stuhr

Nowej krytyce literackiej operującej kradzionym systemem operacyjnym w pamięć zapadają: krzyk, ślina. Jaki zapach ma krew?

(A)pollonia Krzysztofa Warlikowskiego – można szukać, szukać i  szukać (suchara lub nie), ale na początku nie można obyć się bez banału – robi wrażenie. Chaotycznej, skomplikowanej, przeintelektualizowanej, genialnej – jak zwał, tak zwał.
Miejsce na subiektywizm – podobało się. Spalony? Być może.
Dla dociekliwych – uzasadnienie, bo historia urzekła (ironistom podziękuję).

Ile ta scena ma metrów? Po prawej – stół. Genialnie! Wszystko będzie się działo wokół stołu. Pierwsze rzędy – no kto by nie chciał oglądać nóg Renate Jett. Ostatni będą pierwszymi, bo pokój był z lewej, Renate podbiegła na samą górę, a ogarnianie wzrokiem całej sceny to plus pięć do mocy.

Na początku było… był krzyk. Ifigenii (pseudonim IHS). Dotrzyj, wwierć się w głowę +- 300 osób, obudź ich przerażającym krzykiem. Umiesz? Magdzie Popławskiej się udało.

Agamemnon wraca z wojny. Sukces. Maciej Stuhr trochę się zatacza, ale… przecież się udało! Czy to Krzysia pomysł, czy nie Krzysia, ale gratulację za grę świateł i kostiumów. Polej hymn, polej hymn! Pięknie polano, nikt z sali nie wyszedł.

Tomasz Tyndyk na scenie. Ubrany, rozebrany, wisienka na torcie dla płci obu (trzeciej zapewne też, nie wiem, nie wiem, nie byłam). Pan_od_banana (przepraszam za przedmiotowe podejście do persony, ale bezpłciowość trzeba jakoś określić) czyli Mateusz Kościukiewicz (google zawiodły) – i on Ci tu? To znaczy Boże uchowaj, zaległ w Rydze biedaczysko czy co, ale Tyndyk wlazł na scenę, krzyknął Ojciec! wymachując przy tym rurą od odkurzacza i… kupił mnie w 10 sekund.
Tyndyk Apollo – Lubię to! Co tam lubię – ubóstwiam! Niech mówią co chcą, ale końcowa rola Żołnierza to dla niego za mało. Więcej Tyndyka! Więcej! Gołego/ubranego, zarośniętego, zamyślonego. (Jacka Poniedziałka również niedosyt)

Moja miłość tej sztuki (Tomek, wybacz…) – Alkestis Magdalena Cielecka. Magdalena Cielecka Apolonia. Magdalena Cielecka tłukąca się po ścianach, po cichutku wymowna, ze szminką w dłoni, domkiem czerwonym, a z kominem. I dym z komina unosi się też. Przeciwstawiać Mai Ostaszewskiej nie ma co. Chociaż mównica też z pleksi.

Międzyczas – Tanatos. Fenomen Wojciecha Kalarusa. Wiecznie ten_zły. Zawsze w inny sposób. Troszkę przesadzili z tą naszywką nazistowską, gdy musiał zagrać funkcjonariusza SS, ale co tam – warto było. Grać na piętnastym planie, zwracać na siebie uwagę troszkę, troszeczkę, widzieć kątem oka, zaczepiać, ale nie absorbować całkowicie i… dać się zapamiętać. Mistrzostwo.

Zaplątał się nawet Marcin Świetlicki. Zaplątał, to dobre słowo. Kiedy otworzy oczy, ja otworzę ogień. Krakowski Brulionista wydaje mi się jednak lepszy w oparach papierosowego dymu, z perkusją i gitarą w tle. Nawet, gdy zblazowany (1:1 w zblazowaniu Krzysia i Marcina).

Plus? Że tłuczenie się po twarzach kończy się plaskiem dłoni, która uderza w policzek. Że gdy plują, to pod pierwszy rząd. Że gaśnie światło i Król upada, to na krzesełku aż podskoczy się.

Przybywa Herakles, który tam leci na jakąś swoją pracę, chyba cerbera. Przybywa pijany (hehe) Andrzej Chyra i robi tak zwany klops. Na mieście mówią, że On to, a Cielecka tamto. Że z niego taki zimny drań, że ciepłe kluchy.
To ja już go chyba wolę w roli Jokera, za koniki niech się nie bierze. Tupta jeż, jemu natomiast zataczanie wychodzi średnio.

Wcześniejsza znajomość wątków Apolonii Marczyńskiej, Alkestis, Ifigenii? Tak, zdecydowanie. Zaplecze, które daje możliwość całkowitego delektowania się pracą Warlikowskiego. Konstrukcją, ironią, grą. Nie bezrefleksyjną.

(A)pollonia przygnębia. Zabraknie tu słowa nadzieja. Bo mówię ja, a nie bo sztuka.

Pain Renate Jett słuchane nie raz, nie dwa, ba! być może pięćdziesiąt w pokoju, a w tramwaju także (szczególnie wręcz). Tak, wyczekiwana piosenka. Tak, dezorientacja.

Uśmiechnięty Wojciech Kalarus.

C’est genial!


 Jestem żołnierzem i jeśli trzeba będzie, zrobię to.
 Zabiję.

Żołnierz/Tomasz Tyndyk

poniedziałek, 14 marca 2011

Dzień dobry. Tak, to znowu ja.

Styczeń - Ja. Urodziłam się.
Luty - Ja. Znowu się puszczam.
Marzec - Ja.
Kwiecień - Ja. Chociaż najokrutniejszy.
Maj - Ja. Urodziłem się.
Koniec.
___

Miks. Płciowy, zainteresowaniowy, alkoholowy, wiekowy, na upartego rasowy.
Mentalnie mam lat 60.
Całe życie na umowie o dzieło w kolejce po bilet z papierosem w pysku.
___

W Warszawie od pochmurnej pamiętnej jesieni '68. Względnie w Paryżu końca XIX wieku.
___

Za murem, za Kerfurem patrzę i celuję.
___

Styczeń
Luty
Marzec
...
Grudzień,
Grudzień się nigdy nie skończy
Może i to dobrze, bo w grudniu Wisła nie ta, bielański las też odstrasza
Jest czas i miejsce, by siedzieć i chodzić, poznawać i konsumować. Łaknąć.
Lubię konsumować. I lubię jak odbiję się czkawką i lubię niestrawności.

O dziwy, najczęściej wywołuje je post-.
___

Nienasycenie? Potem będziemy żałować.